Dziś nauczyłam się trzech nowych słów: huang long dong
(jaskinia żółtego smoka).
Jaskinia jest nieopodal parku Wulingyuan i to właśnie tam
spędziliśmy trzeci dzień naszego pobytu w Zhangjiajie. Nie mieliśmy zbyt wielu
informacji na jej temat, tak naprawdę jedyne, czym dysponowaliśmy, to nazwa po
angielsku i po polsku oraz wiedza, że jest to jaskinia ze stalaktytami i stalagmitami.
To mało, zwłaszcza że Chińczykom nic nie mówią angielskie nazwy atrakcji
turystycznych. Przed wyruszeniem próbowaliśmy dowiedzieć się, jak tam dotrzeć
albo zdobyć jakiekolwiek szczegóły (choćby mapkę, na której byłoby to miejsce),
ale nie udało się. W "tourist centre", gdy usłyszeli angielskie
wyrazy, starym już zwyczajem zaczęli z przerażeniem kiwać głowami (swoją drogą
nie wiem, po co wskazują obcokrajowcom, gdzie jest informacja turystyczna,
skoro i tak żaden obcokrajowiec nie zdobędzie tam informacji), poszliśmy więc
na dworzec i zaczęliśmy pytać kierowców o "yellow dragon cave".
Poszło łatwo - już pierwszy zrozumiał, o co nam chodzi i wskazał swój busik. Wsiedliśmy,
poczekaliśmy aż się zapełni, w końcu bus ruszył, do Wulingyuan, gdzie mieliśmy się
przesiąść. Jednak po dotarciu do Wulingyuan zaczepił nas taksówkarz, który po
pierwsze twierdził, że rozumie, gdzie chcemy jechać (ustalenie tego trwało
dłuższą chwilę), po drugie chciał nas zawieźć za niewielką kwotę. Cóż, warto
zaryzykować, wsiedliśmy. Zawiózł nas… gdzieś. Pytamy: "gdzie ta jaskinia?",
bo dookoła ani śladu plakatów, strzałek, kas. Taksówkarz zaczął biegać od
człowieka do człowieka, pytać, dyskutować, w końcu każe nam wsiadać do auta i
ruszamy. Zaczynamy czuć lekki niepokój, no ale nie mamy wyjścia, siedzimy i
czekamy na rozwój wydarzeń. W końcu dojechaliśmy. Są kasy, miejsce jest
turystyczne, ale gdy podeszłam do kas... okazało się, że jesteśmy nad jakimś
jeziorem, jaskini oczywiście brak. Przemek wkurzony mówi taksówkarzowi, że nie
płacimy, bo nie tu chcieliśmy przyjechać, ja z kolei stoję ze słownikiem i
próbuję sklecić na szybko nazwę "jaskinia żółtego smoka" po chińsku.
Wyszło mi: huang long dong. Podchodzę do pierwszej lepszej Chinki i nieśmiało
wymieniam 3 słowa. I tu zaskoczenie: Chinka wie, o co pytam! :-D nie wiem, czy
bardziej się cieszyłam z tego, że moje znalezisko słownikowe może nas zaprowadzić
do celu, czy z tego, że ktoś mnie zrozumiał. Poprosiłam Chinkę, żeby napisała
mi nazwę jaskini po chińsku i z tą nazwą wróciłam do taksówkarza. I to
taksówkarza rozzłościło do reszty. Nawrzeszczał na nas i zaczął pokazywać, że
mamy mu dać kasę za przejazd. My na to: NIE! Bo przecież nie wiemy, gdzie
jesteśmy, ale na pewno nie przy jaskini. Skończyło się tym, że nie zapłaciliśmy,
ale też nie mieliśmy pojęcia jak wrócić, bo taksówkarz odjechał. Po jakimś
czasie przyjechała inna taksówka. Zachęcona faktem, że Chinka mnie zrozumiała,
podeszłam i wyrecytowałam wszystkie 3 słowa. Ha!!! Zrozumiał. Pokazał, za ile
chce nas zawieźć, przed wyruszeniem kontrolnie pokazaliśmy mu nazwę zapisaną
przez Chinkę, potwierdził. Dojechaliśmy... w to samo miejsce, w które za
pierwszym razem zawiózł nas taksówkarz. No to już wiemy, czemu się wściekał. Z
drugiej strony sam nam kazał wsiąść do taksówki i wywiózł nad jezioro. Tak czy
inaczej dotarliśmy do upragnionej jaskini.
Jaskinia Żółtego Smoka jest ogromna. Wypełniona jest
stalaktytami i stalagmitami, jest ich tam całe mnóstwo. Najwyższy stalagmit,
chluba Huang Long Dong, ma ponad 19 metrów wysokości! Jaskinia to nie jest
pojedyncza jama w skale. Można ją raczej porównać do zbioru jaskiniowych komnat,
komnat wysokich, o ogromnej powierzchni. Na dnie jaskini jest woda, po której
pływają barki, wożące turystów (trasa ma ok. 3 km). Miejsce robi wrażenie,
zwłaszcza wtedy, gdy poświęci się trochę czasu na przyjrzenie się tym wszystkim
formom skalnym, które powstawały przez tyle lat. Niektóre przypominały
kalafiora, inne organy, jeszcze inne wyglądały jak zwiewna firanka. Natura jest
wspaniałą artystką.
Przed jaskinią znajduje się ogród z jeziorkiem (wielkim
oczkiem wodnym), w którym pływają złote i pomarańczowe ryby. Są drewniane
pomosty, na których można usiąść, małe domki, w których są sklepiki i
restauracje, wszędzie rosną kwiaty, zielona trawka i drzewa. Jest to piękne
miejsce, w którym można posiedzieć i odpocząć po wyprawie do jaskini (poważnie,
jest to wyprawa trwająca co najmniej dwie godziny, nam zajęła ponad 3).
Podczas powrotu znów mieliśmy drobne przygody. Tym razem
nie jechaliśmy z taksówką z korporacji, tylko z facetem wożącym ludzi swoim
prywatnym samochodem. Wynegocjowaliśmy rozsądną stawkę za podwiezienie do
Wulingyuan, skąd chcieliśmy złapać autobus do Zhangjiajie. Oprócz nas jechała
jeszcze para Chińczyków. Po drodze zaczęliśmy z nimi rozmawiać, w końcu pytają
gdzie jedziemy. Odpowiedzieliśmy, że do Zhangjiajie Cun (czyli Zhangjiajie
wioska, nie Zhangjiajie miasto), ale że taksówką chcemy podjechać tylko do
Wulingyuan, a potem przesiądziemy się w autobus. To było zbyt wiele informacji.
Przez kolejne 10 minut toczyła się dyskusja po chińsku pomiędzy wspomniana para
Chińczyków i kierowcą. Wnioskujemy, że próbowali zrozumieć, dokąd my w końcu chcemy
dojechać, bo padały nazwy obu miast. Dwa razy kierowca się zatrzymywał na
środku drogi, by wyciągnąć mapę z bagażnika i upewnić się, gdzie chcemy
dojechać, para pytała nas tez po angielsku co jakiś czas o miejsce docelowe. W
końcu ustalono wersję ostateczną: jedziemy do Wulingyuan. Lekcja na dziś: gdy
pytają cię, dokąd jedziesz, mów tylko nazwę najbliższego przystanku, bo wywołasz
burzę mózgów i dyskusjom nie będzie końca ;-)
Dziś pogoda nam dopisała. Niestety ostatnie wędrówki po
górach w deszczu, brak gorącej wody ("dość ciepła"- to max., na co mogliśmy
liczyć), zimno w pokoju zrobiły swoje - przeziębiłam się. Tragedii nie ma, ale
jutro czeka nas długa podróż pociągiem, mamy więc nadzieję, że to jednodniowe
zmęczenie materiału.
Ponieważ zostaliśmy w jednym hotelu („hotel” brzmi
dumnie... i jest hotelem tylko z nazwy ;-) ) przez parę dni, postanowiliśmy
zrobić pranie. Ponieważ jednak mieliśmy koszmarnie zimny pokój, pranie albo nie
schło wcale, albo robiło to tak powoli, że my tego nie zauważaliśmy. Dziś
Przemek wymyślił genialny sposób na szybkie suszenie: za pomocą czajnika
elektrycznego. Mamy w pokoju stalowy czajnik, który się bardzo nagrzewa, gdy
gotuje się w nim wodę. Położyliśmy więc na nim pierwszą lepszą mokrą rzecz i zagotowaliśmy
wodę. Po jakimś czasie operację powtórzyliśmy. Po paru godzinach większość
prania była sucha. Potrzeba matką wynalazków :-)
Wiem, że to, co opisuję, brzmi niewyobrażalnie głupio,
ale gdy podróżuje się z jednym plecakiem, a więc ma się mało ciuchów, trzeba
wykorzystywać każdy moment na ich odświeżenie. Nie możemy sobie pozwolić na to,
by nie mieć choć jednego kompletu świeżej bielizny czy bluzki, nie możemy też
trzymać wilgotnych rzeczy w plecakach, bo zatęchną. Problem nie istnieje w
hostelach, gdzie za drobną opłatą można zrobić pranie/ oddać rzeczy do prania.
Ale w takich miejscach jak to (mała wioska, hosteli brak, a hotele to zazwyczaj
ruiny udostępniające łóżka lub ekskluzywne hotele, na które nas nie stać)
trzeba sobie radzić inaczej, choćby z użyciem elektrycznego czajnika.
|
Pasażerka |
|
Huang Long Dong |
|
Huang Long Dong |
|
Huang Long Dong; nie wiem, co ich skłoniło do użycia tylu kolorów oświetlenia. Trochę to psuło efekt, ale mimo wszystko jaskinia zachwyca. |
|
|
Huang Long Dong |
|
Huang Long Dong |
|
Huang Long Dong |
|
Huang Long Dong |
|
Huang Long Dong |
|
Ogród przed Huang Long Dong |
|
Ogród przed Huang Long Dong |
|
Ogród przed Huang Long Dong i dach pokryty trawą |