piątek, 20 lipca 2018

Chiny, dzień 16. (11.05.2014)


Dzisiejszy dzień zaczął się późno. Potrzebowaliśmy trochę więcej snu niż zazwyczaj. Może to ze względu na pogodę, bo jest deszczowo już drugi dzień? A może to lekkie przemęczenie? 

Rano zaczęliśmy poszukiwania hotelu kapsułowego w Tokio. Okazuje się, że nie jest to prosta sprawa, bo większość z nich jest dostępna tylko dla mężczyzn. Znalezienie hotelu z piętrem dla kobiet zajęło nam dobra godzinę. 

W ramach pożegnania z Szanghajem wybraliśmy się na spacer na plac People Square, będący miejscem spotkań. Nieopodal jest park, który co weekend zmienia się w miejsce jedyne w swoim rodzaju. To właśnie tu tydzień w tydzień spotykają się rodzice zaniepokojeni staropanieństwem i starokawalerstwem swoich dorosłych już dzieci (w wieku od ok. 25 lat wzwyż), z wydrukowanymi opisami swoich dzieci (wiek, wzrost, charakterystyka, czasem nawet zdjęcie) i szukają "dobrej partii", z którą będą próbowali umówić swojego syna lub córkę. Niektórzy przychodzą bez CV, tylko wybierają z dostępnych ofert. Pociechy naturalnie nie mają o tym pojęcia albo nawet dość mocno się sprzeciwiają wystawianiu swoich kandydatur, zazwyczaj jednak, jeśli się uda, zostają umówieni i dostają nakaz udania się na randkę w ciemno. Na rynku "starych panien" i "starych kawalerów" było mnóstwo poszukiwaczy, którzy postanowili wziąć los swoich dzieci we własne ręce. Z ciekawości przejrzeliśmy kilka ofert ze zdjęciami i zdarzały się zdjęcia naprawdę ładnych ludzi. Ciekawe ilu z nich po prostu wybrało bycie singlem i jest uszczęśliwianych na siłę..

Wędrując dalej dotarliśmy na fake market. Dziś wszystkie stoiska były otwarte, więc postanowiliśmy poszukać czegoś dla siebie. Oprócz pamiątek były tam ubrania wszelkiej maści, torebki, portfele, akcesoria do telefonów, walizki i inne cuda. Sprzedawcy bardzo zachęcają do zaglądania na ich stoiska, wszędzie słychać nawoływania. Kupując tu trzeba się targować do upadłego. Targowanie się jest jednym wielkim spektaklem zrozpaczonych sprzedających i upartych nabywców. Po dogadaniu się odnośnie ceny uśmiech wraca na twarze sprzedających i każda strona, zadowolona z zawartej transakcji wychodzi bogatsza o nową rzecz lub parę juanów. Udało nam się zdobyć kilka całkiem niezłych rzeczy. Nie wszystko nadaje się do kupienia, bo po niektórych rzeczach widać, że są tanimi podróbkami, zdarzają się jednak całkiem niezłe okazje.

Dzień zakończyliśmy grami, na które od paru dni dzielnie zbierałam monety 1 juan. Wyskakani, wystrzelani siedliśmy na Bund'zie by po raz ostatni obejrzeć Pudong nocą. Możemy jechać dalej. Jutro Japonia. 

Chiny, dzień 15. (10.05.2014)

Dziwny to był dzień.

Mieszkanie w hostelu z innymi podróżnikami to nie tylko poznawanie ciekawych ludzi, ale też wymiana doświadczeń. Wczoraj w rozmowie z Brytyjczykiem, z którym mieszkamy w pokoju, wyszło, że aby móc kupić tani bilet tygodniowy na pociągi w Japonii, trzeba kupić voucher poza terenem Japonii. Voucher ten jest niedostępny na terenie Japonii, a bez niego nie da rady kupić taniego biletu. Po przylocie voucher wymienia się na tygodniowy bilet. Nietrudno się domyślić, że my takich voucherów nie posiadaliśmy. Ranek poświęciliśmy na szukanie miejsca w Szanghaju, gdzie można je dostać. Na szczęście mieszkamy w turystycznej dzielnicy, więc agencja sprzedająca vouchery była bardzo blisko. Vouchery kupione, nie zbankrutujemy jeżdżąc japońskimi pociągami. A skoro tak, można iść na śniadanie. Skoro dzień zaczęliśmy od organizacji podróżowania po Japonii, postanowiliśmy zjeść japońskie śniadanie. Przemik wybrał szaszłyki drobiowe (ponoć to japońska kuchnia ;-) ), ja natomiast wybrałam tako-yaki, czyli kuleczki z przedziwnego ciasta, smażone tak, by w środku ciasto pozostało miękkie, nadziewane owocami morza. Krewetkowych nie było, ale trafiłam na macki ośmiorniczek. Pychota:-)

Vouchery i śniadanie zabrały nam sporo czasu, więc tak naprawdę dysponowaliśmy popołudniem. Może Suzhou? Jest niedaleko i ponoć ma klimat Wenecji, bo jest miastem na wodzie. Pojechaliśmy więc na stację, kupiliśmy bilety i pojechaliśmy. A na miejscu okazało się, że Suzhou to nie cudowne miasteczko pełne domków nad kanałami wodnymi, tylko koszmarne miasto z przeszło 5 mln mieszkańców. Najbardziej atrakcyjne miasteczka na wodzie są daleko (co najmniej godzina drogi autobusem), a na miejscu jest jezioro i ogrody, które nie są bynajmniej rewelacją. Cóż, sposób, w jaki podróżujemy, niesie za sobą ryzyko chybionych decyzji...

Nie mieliśmy ochoty na wyprawę nad jezioro, na małe miasteczka nie mieliśmy czasu, pozostało tylko podjechać w okolice niektórych ogrodów i się tam przespacerować, bo i same ogrody nie są wybitną atrakcją (a są jedną z głównych atrakcji Suzhou). Pochodziliśmy trochę po uliczkach i stwierdziliśmy, że dalsze łażenie nie ma sensu. Znaleźliśmy restaurację, która serwowała herbatę. Czemu by nie pójść? Wszak Chiny słyną z herbaty. Weszliśmy, dostaliśmy wrzątek w pięknym czajniczku (tu w większości restauracji na początek dostaje się wrzątek), zapowiadało się nieźle. Zamówiliśmy zielone ciasteczka i herbatę z lotosu w dzbanuszku (menu miało angielską wersję, więc nie mieliśmy wątpliwości co do tego, że zamówiliśmy czajniczek). Czekamy. Czekamy. W końcu kelnerka przynosi nam szklankę z naparem. Spojrzeliśmy zdziwieni, ale zanim zdążyliśmy zareagować, kelnerka zniknęła. W końcu wróciła na salę i zasiadła z kucharzami i (chyba) właścicielami przy innym stoliku i wszyscy zaczęli jeść. Przywoływanie dziewczyny wzrokiem nie pomogło, więc zawołaliśmy ją "głosowo". Podeszła. Staraliśmy się wytłumaczyć, że zamawialiśmy DZBANEK, nie SZKLANKĘ herbaty, oraz że zamawialiśmy ciasteczka i nadal ich nie dostaliśmy, ale to na nic. W końcu dziewczyna po prostu odeszła, siadła przy stoliku i wróciła do jedzenia. Mieliśmy już wychodzić, bo skoro nikt nie jest zainteresowany tym, by nam pomóc, to nic tu po nas, ale spróbowaliśmy po raz ostatni, tym razem próbowaliśmy wytłumaczyć (chyba) właścicielowi, posiadaczowi srebrnego zęba na przedzie, w czym problem. Zabrał nam szklankę, powędrował do baru, obejrzał z każdej strony nieco zdziwiony. Cholera, no nie zrozumiał. Wołamy go znowu i tłumaczyli ponownie różnice między dzbankiem i szklanką. I wtem na jego twarzy pojawia się wielki uśmiech, ukazując srebrny ząb w pełnej krasie. Udało się, zrozumiał... Przyniósł nam dzbanek z naparem i dwie filiżanki. Po przypomnieniu dostaliśmy też ciasteczka. Spodziewaliśmy się, że skoro czajniczek na powitanie był tak piękny, a i restauracja wyglądała na dobrą, herbata będzie podana ładnie, "z klimatem". Nic z tego. Napar był średni, a dzbanek i filiżanki zrobione z przezroczystego plastiku. Kolejna porażka :-( W końcu wróciliśmy spacerem na stację kolejową, spacerem między paskudnymi blokami, przy ruchliwej drodze. Po porannym sukcesie z voucherami zaliczyliśmy dziś same porażki. Cóż, zdarza się najlepszym. 

Cała ta podróż do Suzhou miała jeden pozytywny aspekt: jechaliśmy superszybkim pociągiem, tzw. "Bullet train". Jedno z moich małych marzeń dziś się spełniło :-) Jechaliśmy z prędkością dochodzącą do 300 km/h! Szaleństwo. W drodze do Suzhou towarzyszyło mi mnóstwo emocji, pomieszanie radości, niepewności, a nawet lekkiego stresu. Pociąg jechał cicho, oprócz lekkiego wgniatania w fotel (a może to tylko podświadomość płatała figle?) nie odczuwało się tej prędkości. Odległość ok. 80-90 km pokonaliśmy w pół godziny (wliczając stacje i tereny miejskie, na których pociąg jedzie powoli). Fascynujące jest to, z jaką punktualnością jeżdżą te pociągi. Już wcześniej zauważyliśmy, że pociągi przyjeżdżają punktualnie co do minuty, nie inaczej jest z bullet train. Najlepiej widoczne było to podczas powrotu z Suzhou do Szanghaju. Jechaliśmy pociągiem, który przejechał trasę ponad 1000 km i przyjechał tak, by odjechać punktualnie, zgodnie z rozkładem. To nie wszystko. Na peronie rozpisane są numery wagonów, więc ludzie ustawiają się w kolejkach, zgodnie z przydzielonym wagonem i miejscem w nim. Na naszym bilecie widniał wagon nr 2, więc ustawiliśmy się w kolejce do wagonu z tym numerem. Chyba nie muszę pisać, że pociąg stanął tak, że drzwi wagonu nr 2 po zatrzymaniu pociągu były dokładnie przed pierwszą osobą w kolejce. Ojjj daleko nam do Chińczyków w tej kwestii. 

Ostatnie godziny dnia postanowiliśmy spędzić w miejscu zwanym "Digital World" - sporym centrum handlowym jedynie ze stoiskami z elektroniką. Faktycznie, można tu znaleźć tańszy sprzęt niż gdziekolwiek indziej (porównaliśmy choćby cenę iPhone'a, różnica ok. 800 zł), ale po dłuższym zastanowieniu się nie podjęliśmy ryzyka kupna sprzętu, na który nie będziemy mieć gwarancji. Mimo wszystko fajnie było zobaczyć takie miejsce. 

Bullet train

W restauracji

Dzbanuszek z wrzątkiem

Chiny, dzień 14. (09.05.2014)

Zapowiadali na dziś deszcze, ale na szczęście prognozy się nie sprawdziły. Było co prawda chłodno i pochmurno, ale póki nie pada, można zwiedzać kolejne zakątki Szanghaju. Dziś pierwsza połowa dnia to wielkie pranie. W naszym hostelu są pralki i suszarki, więc zrobiliśmy wielkie odświeżanie szafy. Zanim jednak zabraliśmy się za pranie, poszliśmy na śniadanie. Dziś poszliśmy za grupą Chińczyków, którzy zatrzymali się w tym samym hostelu co my. To był świetny wybór. Trafiliśmy do knajpki, w której samemu dobiera się składniki, które będą pływać w zupie. Nie wiem, na ile jest to widoczne w naszych zapiskach, ale bardzo często jemy tu zupy. Zupy to lekkie wywary z mięsa (i chyba warzyw), do których dodawane są takie rzeczy jak: noodle (mączne, ryżowe, sojowe) lub pierożki z mięsem, kawałki mięsa, zielenina, której nazwy do tej pory nie znamy, grzybki i inne dodatki. Dziś mogliśmy zdecydować, co w naszej zupie będzie pływało. Wybraliśmy więc standardowo makaron i zieleninkę, a do tego: natkę pietruszki, grzyby wyglądające jak galaretka, grzyby wyglądające jak boczniaki, grzyby wyglądające jak żółte pieczarki, korzeń lotosu, kawałek wędliny, jajka chyba przepiórcze, pierożki, coś dziwnego, chyba z mąki ;-) Wszystko wrzuciliśmy do koszyczka i daliśmy pani, właścicielce knajpki. Pani wrzuciła składniki do wrzątku, niektóre posiekała, makaron przyrządziła tak, by był miękki i niesklejony, wrzuciła przygotowane już składniki do miseczek i zalała pikantnym wywarem/ rosołem. Rozwijamy się! Następny krok to ugotowanie potrawy samodzielnie ;-)

Pranie pożarło nam całe przedpołudnie. Gdy w końcu się skończyło, czym prędzej wsiedliśmy w metro i pojechaliśmy do dzielnicy French Concession. Jest to dzielnica z europejską zabudową. Małe domki, sklepiki, kawiarenki (znalazła się nawet taka o nazwie "Mozart"!), wszystko urokliwe, choć nie to chcieliśmy oglądać będąc w Chinach. Chcieliśmy już wracać, gdy zauważyliśmy niewielkie wejście na targ (bazar?). To niewielkie wejście było bramą do innego świata. Mnóstwo małych, ceglanych budyneczków, w każdym sklepiki, kawiarenki, bary, a uliczki tak wąskie, że ledwo mieściły tłumy krążące od stoiska do stoiska. Ozdobne pałeczki, herbaty, pamiątki małe i duże, jedwabie... mnóstwo, mnóstwo wszystkiego. Miejsce cudownie tętniące życiem, pełne uroku, urzekające. Gdzieniegdzie kawiarenki, by dać wytchnienie nogom. Utonęliśmy w tłumie, w pamiątkach na kilka godzin. Wracając zahaczyliśmy jeszcze o targ z produktami spożywczymi, chcieliśmy zobaczyć, jak w Chinach taki targ wygląda. Były tam głównie owoce i warzywa, ale było też kilka stoisk z mięsem oraz z rybami. Przy wyjściu z targu znaleźliśmy stoisko z jedzeniem (ojjj można zgłodnieć po tylu godzinach łażenia) i, zaopatrzeni w chińską wersję pizzy oraz chińskie wersje tortilli, pojechaliśmy do hostelu. Do hostelu jednak nie dotarliśmy. Po drodze doszliśmy do wniosku, że skoro dzień jest wypełniony bieganiem po sklepach i targach, pojedziemy jeszcze na fake market po oryginalne podróbki. Niestety, dotarliśmy zbyt późno i większość stoisk była już zamknięta. Zaskoczył nas rozmiar i forma fake market'u. Nie jest to bazar, a wielopiętrowy budynek. Market przypomina gigantyczny dom towarowy (co najmniej 4 piętra). Żeby było śmieszniej, budynek z fake market znajduje się na ulicy Nanjing, czyli tej najbardziej snobistycznej ulicy Szanghaju, na której można znaleźć salony najdroższych marek świata. Trzeba tu będzie wrócić o normalnej porze. 

Gdy dotarliśmy do podziemia z grami, odkrytego przez nas w okolicach Bund'u pierwszego wieczoru, była prawie 21:00. Chcieliśmy dziś chociaż pograć, skoro zakupy na fake market się nie udały. Nic z tego, o 21:00 podziemie z grami jest zamykane. Strażnik pozwolił nam zagrać raz w grę polegającą na tym, że w rytm muzyki  stawia się stopę (lub stopy) na jednym z 4 pól. Z boku wygląda to przekomicznie, zresztą gdy się wykonuje taniec-wygibaniec, też nie sposób się nie śmiać. Niestety, po jednej grze strażnik wygonił nas pokazując na zegarek. Tu też trzeba będzie wrócić. 

Zupę sobie robię.

Składniki wybrane...

Voila!

Ulice Szanghaju

Trochę Europy w Chinach

Rozmaitości na chińskim targu

Rozmaitości na chińskim targu 
Pchli targ


Najlepsza gra ever (no, może oprócz japońskich bębenków, o których we wpisach o Japonii)

Szanghaj nocą

środa, 16 maja 2018

Chiny, dzień 13. (08.05.2014)

Dziś, pomimo bogactwa szanghajskiej kuchni, postanowiliśmy rozpocząć dzień niezdrowo. Czasem trzeba odpocząć od regionalnej kuchni, by umieć ją doceniać. I tak na śniadanie pochłonęliśmy kanapkę z Subway'a i popiliśmy kawą z Costy. Co za niezdrowa uczta! ;-) 

Pogoda dziś nam dopisywała od rana, więc postanowiliśmy się wybrać na plażę. Niesłusznie wyszliśmy z założenia, że skoro Szanghaj jest miastem nadmorskim, coś takiego jak plaża będzie tu dostępne. Nic bardziej mylnego. Początkowo chcieliśmy pojechać/ popłynąć na pobliską wyspę Putuoshan, ale okazało się, że to ponad 6 godzin jazdy w jedną stronę, a więc wycieczka zajęłaby co najmniej 2 dni. Pomysł drugi: plaża, której nazwę znalazłam w internecie. Znów problem czasu: niby plaża jest 73 km od Szanghaju, ale jedzie się tam ponoć 3 godziny. Pomogła nam obsługa hostelu. Ponoć ok. 40 minut od naszego hostelu jest sztuczna plaża (tu nie ma prawdziwych), trzeba podjechać metrem i autobusem. Jedziemy. Po dojechaniu okazało się, że plaża wygląda jak duża piaskownica... No, nie tego szukaliśmy. Odpuściliśmy więc i postanowiliśmy opracować plan alternatywny. Wybór padł na ogrody Yu (zwane też Yuyuan). Ponieważ były dość blisko, postanowiliśmy do nich dojść na piechotę. Szanghaj jest ciekawym miastem. Na pierwszy rzut oka to miasto nowoczesne, pełne drapaczy chmur i wielkich kilkupasmowych jezdni. Wystarczy jednak odbić w boczne uliczki lub wejść, wydawałoby się, w podwórze, by przenieść się do innego świata: małych domków, knajpek, oaz spokoju. Cały zgiełk zostawia się w tyle. 

Kolejne godziny spędziliśmy we wspomnianych ogrodach. Okolica ogrodów jest bardzo turystyczna. Kręci się tu mnóstwo białych, a co za tym idzie, jest tu całe mnóstwo straganów i sklepików z pamiątkami. Przedzieraliśmy się przez to skupisko pamiątek chyba z 20 minut. Pewnie zajęłoby nam to mniej czasu, ale przy kilku straganikach się zatrzymaliśmy, by zobaczyć, co ciekawego sprzedają. Niestety, choć z daleka stoiska wyglądają kusząco, nie ma tam nic, co by się nadawało do kupienia. Wykonanie tandetne, ceny zawyżone (a nie mieliśmy zupełnie nastroju na targowanie się) albo po głębszym zastanowieniu stwierdzaliśmy, że pamiątka będzie kolejną kurzącą się durnostojką. Odpuściliśmy sobie zakupy i poszliśmy do ogrodów. W końcu cisza i spokój :-) Samych ogrodów opisywać nie będziemy, bo to po prostu kolejne cesarskie ogrody z pięknymi budyneczkami i drzewkami. Jedyną w zasadzie różnicą jest to, że jest tu mnóstwo oczek wodnych i mostków. Taki wenecki ten ogród ;-) Siedzieliśmy tam sobie i podglądaliśmy ludzi z całego świata. Większość biegała z aparatami fotograficznymi, robiła kolejne zdjęcia i biegła dalej. Niektórzy, podobnie jak my, poświęcała trochę czasu na to, by pobyć w tym miejscu, ponapawać się jego pięknem. Wracając zahaczyliśmy jeszcze o kilka straganów i sklepików z pamiątkami, ponownie nic nie kupując (będzie ciężko tu znaleźć sensowne pamiątki).

W Szanghaju jest bardzo dużo naciągaczy i złodziei. Dziś dwa razy próbowali nas zaciągnąć na pokazy ceremonii parzenia herbaty. Zaczynają od prośby, by zrobić im zdjęcie. Potem zagadują, czy już widzieliśmy ceremonię herbacianą, bo oni właśnie idą oglądać (i tu wskazują miejsce tuż obok). Jak się zgodzisz, herbata kosztuje cię kilkaset złotych albo cię okradają. Śmiać nam się chciało, jak nas taka chińska parka poprosiła o zdjęcie w miejscu niezbyt ciekawym, po czym próbowali nas zaciągnąć na taką ceremonię. Widzieliśmy ich potem w dokładnie tym samym miejscu, czyhających na innych turystów, z aparatem gotowym do kolejnej sesji w tym samym, nieciekawym miejscu. Co do złodziei, kręcą się w miejscach, w których człowiek jest pochłonięty np. studiowaniem cenników. A potem hyc! Wyrywają torebkę lub telefon. Najgorsze jest to, że policja nic z tym nie robi. Na naszych oczach policja złapała dziewczynę, która chwilę wcześniej wyrwała kobiecie telefon, zabrali jej skradziony telefon i puścili wolno. Pewnie wróciła w lukratywne miejsce po jakimś czasie. 


Wieczorem wybraliśmy się na wieżę telewizyjną (bardzo charakterystyczny element betonowego krajobrazu Szanghaju), będącą świetną wieżą widokową. Wieża mierzy ponad 400 metrów, a najwyższy punkt widokowy znajduje się na wysokości ok. 390 m (obserwatorium w najwyższej "kulce"). Punkty widokowe znajdują się we wszystkich trzech kulach wieży (aby zrozumieć, o jakich kulach mowa, trzeba znaleźć zdjęcie owej wieży w internecie), a każdy z nich ma co innego do zaoferowania. O dziwo najmniej ciekawa jest najwyższa i najmniejsza kula. Szyby nie są przezroczyste, więc i widoczność dość słaba, zaś zasadniczą atrakcją najwyższej kuli jest to, że człowiek czuje się jak w statku kosmicznym. Nas to nie urzekło ;-). Najlepszą atrakcją jest środkowa kula. Nadal jest jednym z najwyżej położonych punktów w Szanghaju (jest tylko jeden wyższy budynek, powstaje drugi), więc wszystkie drapacze chmur ogląda się z góry. To, co jest największą atrakcją, to szklana podłoga. Trochę trwało, zanim się przełamałam i na nią weszłam. To dziwne uczucie widzieć pod stopami ziemię oddaloną o niemal 300 metrów. Najniższa kula pozwala na obejrzenie górnych pięter i dachów co wyższych drapaczy chmur (jest na wysokości 90 metrów). Patrzyliśmy zafascynowani na to, jak diametralnie różne są dwa brzegi rzeki (której nazwy niestety nie przytoczę z głowy). Pudong, na którym właśnie się znajdowaliśmy, kwintesencja nowoczesnej zabudowy, drapacze chmur świecące i wyświetlające barwne grafiki, a po drugiej stronie Bund - wybrzeże ze stuletnimi budynkami, przypominającymi czasy, gdy Wielka Brytania, Niemcy, USA i inne państwa budowały tu kolejne piękne budynki dla różnych instytucji finansowych. W ramach biletu mogliśmy ponadto zobaczyć wystawę w muzeum, pokazującą, jak rozwijał się Szanghaj. Trochę historii pokazanej w bardzo ciekawy sposób. Zwiedzanie i oglądanie miasta z góry zajęło nam kilka godzin. Gdy wychodziliśmy, właśnie zamykano obiekt, ostatni zwiedzający (w tym my) zostali pożegnani utworem "Time to say goodbye" A. Bocelli. Muzyka rozbrzmiewała, dźwięki niosły się między szklanymi budynkami, a wieża świeciła mnóstwem kolorów. Wspaniałe zakończenie dnia :-)

















wtorek, 21 listopada 2017

Chiny, dzień 12. (07.05.2014)

Noc była ciężka. Trafiliśmy na dwa głośno chrapiące okazy (naprawdę głośno chrapiące), małe dziecko, które w nocy miało kilka pobudek na płacz, sam pociąg też nie był zbyt cichy. Przemek jakoś dał radę i budził się tylko co jakiś czas, ja z kolei nie byłam w stanie spać. Chrapania nie zagłuszyły ani stopery do uszu, ani słuchawki z muzyką. Może byłoby łatwiej, gdyby najgłośniej chrapiący Chińczyk nie spał koło mnie, na tym samym poziomie? 

Większość dnia minęła nam bardzo leniwie. Do południa odsypialiśmy zarwaną noc, potem czytaliśmy, graliśmy w karty (nie, jeszcze się nam makao nie znudziło :-) ), czytaliśmy. Punktualnie o 15:57, a więc zgodnie z planem, nasza podróż się skończyła. Szanghaj wita! Wsiedliśmy do metra i po godzinie dotarliśmy do hostelu. Nasz hostel jest w świetnej okolicy. Mieszkamy blisko Bundu i innych atrakcji, a przede wszystkim blisko metra. 

Dziś nie zostało nam zbyt wiele czasu na zwiedzanie. Postanowiliśmy go wykorzystać na spacer po Bundzie. Bund to długa promenada. Kiedyś był to tylko brzeg rzeki z niewielkimi budynkami, na początku XX wieku zaczęły się tu budować instytucje bankowe, finansowe, między innymi z Wielkiej Brytanii, Chin, Tajwanu, zaś teraz jest miejscem, z którego można zobaczyć najsłynniejsze drapacze chmur Szanghaju (między innymi wieżę telewizyjną wyglądającą jak smukły słup z trzema wielkimi kulkami, centra finansowe czy hotele). Wieczorem wszystkie te wieżowce świecą. Bogactwo kolorów jest hipnotyzujące i można przez dobrą godzinę patrzeć na nie i nie znudzić się ich widokiem. 

Mieszkamy tuż obok głównej snobistycznej ulicy Nanjing Road, na której są sklepy typu Gucci czy Chanel. Tu także wieczorem rozpoczyna się festiwal kolorów, neonów, reklam. Ceny chyba jeszcze wyższe niż w Polsce, a ludzie, w tym mnóstwo białych, chodzą zerkając od witryny do witryny i szukając czegoś, co będzie godne wydania gotówki. Raj dla snobów, którzy widząc te wszystkie marki zaczynają przypominać zombie. Są plusy mieszkania w tej okolicy: znaleźliśmy tak cudowne miejsca jak Starbucks i Costa. Jutro będzie kawka na śniadanko! Podczas szwendania się po Bund trafiliśmy do podziemia będącego rajem dla fanów gier. Wrzucisz monety i możesz spróbować wylosować maskotkę, zmierzyć się w tańcu na podświetlanej platformie, postrzelać, pościgać się symulatorem samochodu. Mamy zamiar tu wrócić z większą ilością monet, dziś starczyło nam jedynie na automaty z maskotkami. Niestety, nie udało się nic wylosować, udało się za to Chińczykowi obok. Wygraną maskotką obdarował mnie :-) 

Ciekawostki:
- Białe skarpetki nie są tu obciachem. Nosi się je z dumą do garnituru czy szpilek. Cóż, co kraj to obyczaj...
- Jedzenie pałeczkami. Jesteśmy zakochani w jedzeniu pałeczkami. Nie da rady jeść łapczywie, więc jest to zdrowsze niż jedzenie sztućcami czy rękoma. Można się rozkoszować każdym kęsem. Jest to higieniczny sposób jedzenia pokarmu, bo nie dotyka się go rękoma. Je się po prostu ładniej. Spotkałam się z opinią, że o ile sztućce "ranią" pokarm - nabijają, kroją, kaleczą, o tyle pałeczki są czymś w rodzaju pośrednika między talerzem a ustami. Wbrew pozorom nie jest to trudne; na początku bolały mnie mięśnie dłoni, teraz obydwoje potrafimy złapać pałeczkami nawet najmniejsze kęsy. Problemem są wciąż spore i/ lub śliskie elementy potrawy. Dziś pokonało nas jajko na twardo ;-) Jedzenie makaronu czy ryżu opanowaliśmy do perfekcji. Potrawy z woka to banał ;-)
- Jedzenie. Potrawy, czego można się było domyśleć, różnią się w zależności od regionu. Im bliżej centrum Chin, tym potrawy były według nas coraz ostrzejsze. W okolicach Zhangjiajie widzieliśmy mnóstwo barów czy restauracji posiadających miski lub akwaria z rybami, żabami, żółwiami (!!). Fakt, czasem ryby pływały już do góry brzuchem, zazwyczaj jednak miały się dobrze i były gwarancją, że mięso będzie świeże. Bardzo popularne w każdym odwiedzanym przez nas regionie są pyzy, pierożki i zupy z noodlami (tutejszym makaronem pszennym, ryżowym lub sojowym). Można tu dostać potrawy z mięsa drobiowego, wieprzowego, wołowego (z mięsem psa się nie spotkaliśmy lub nie wiemy, że się spotkaliśmy), a także z warzyw: fasoli, soi, ziemniaków, marchewki, zieleniny, której nie znamy, kiełków, korzenia lotosu, również grzybów... I pewnie masy innych. Wydaje się, że im dalej na zachód, tym więcej warzyw, ale być może to my coraz więcej eksperymentujemy. Oprócz papryczki chili stosowane są różnorodne przyprawy, między innymi imbir, sosy (nie tylko sojowy), orzechy, czosnek, zapewne jakieś zioła. Kuchnia chińska jest bardzo różnorodna i przy odrobinie chęci można znaleźć tu cuda. Najmniej smakuje nam tofu, tutejsze parówki, dość ciężkie dla naszych żołądków są także potrawy z panierką z głębokiego tłuszczu. Staramy się unikać chemii typu zupki instant, zrobiliśmy wyjątek raz. Popularne są tu orzechy pistacjowe, ciasteczka wszelkiego typu, owoce, można też dostać w większości sklepów mięso i ryby gotowe do spożycia, pakowane próżniowo. Na razie tego nie próbowaliśmy, ale wszystko przed nami ;-) Widzimy w Szanghaju, że znów pojawiła się cała masa potraw, których nie spotkaliśmy w Pekinie, Xi’an, czy Zhangjiajie. Mamy kilka dni, by poznać tutejszą kuchnię. Mamy nadzieję, że zjemy tu trochę ryb i owoców morza.

Szanghaj po południu

Szanghaj późnym popołudniem

Szanghaj o zmroku

Szanghaj wieczorem

Szanghaj nocą

Chiny, dzień 11. (06.05.2014)

Dziś opuszczamy Zhangjiajie i jedziemy do Szanghaju. Z tej okazji pogoda postanowiła przestać być kapryśna i od rana świeciło piękne słońce i było cieplutko.

Ani wioska, ani miasto Zhangjiajie nie mają do zaoferowania rozrywek innych niż park Wulingyuan. Nie mieliśmy już ważnych biletów, więc dzień poświęciliśmy na zakupy. W wiosce Zhangjiajie jest dużo straganów z ubraniami wszelkiego typu, więc rano, po śniadaniu poszliśmy przebierać w bluzkach, sukienkach, ozdobach, szalach. Niestety, wyrażenie "chińszczyzna" to jedyne, co przyszło nam do głowy. Albo brzydkie wzory, albo koszmarne materiały, albo wykonanie tak liche, że po jednym dniu użytkowania rzecz nadawałaby się do wyrzucenia.

Bez zdobyczy wróciliśmy do hotelu po plecaki i poszliśmy na placyk z busami do miasta. Zaczęliśmy od odbioru biletów na pociąg. Tym razem bilet zamawialiśmy inaczej. Podczas podróży autobusem z Xi’an do Zhangjiajie Meksykanin doradził nam, żebyśmy prosili Chińczyków o kupno biletów online używając smartfona i rozliczali się z nimi. A że obok siedziała para Chińczyków, która mówiła po angielsku, Meksykanin po prostu poprosił ich o rezerwację. Dla nich jest to dość proste, w zasadzie jedyna trudnością jest zapisanie naszych imion i nazwisk. Płacą od razu kartą, a my zwracamy im gotówkę. Potwierdzeniem jest SMS, z którego zdjęciem podeszliśmy do okienka. Jeszcze tylko paszporty i mamy bilet. Szkoda, że strona do rezerwacji biletów jest tylko po chińsku, znacznie ułatwiłoby nam to organizację podróży. 

Zostawiliśmy bagaże i poszliśmy się rozejrzeć po okolicy. Udało nam się znaleźć kawę z ekspresu, niestety cappuccino to dla Chińczyków koszmarnie słodka kawa z mlekiem (myślę, że nasypali do niej co najmniej 4 łyżeczki cukru). Następnie ruszyliśmy na poszukiwania czegoś, z czym u nas się nie spotkałam, a co tu jest bardzo popularne: powerbank, czyli wielki (wielkości zewnętrznego dysku) akumulator do telefonu, podłączany przez USB. Genialna rzecz dla nas, w końcu nie martwilibyśmy się tym, że przy dłuższym braku dostępu do prądu nie będziemy mieli kontaktu ze światem. Problem w tym, że wszyscy tu tego używają, ale dotychczas nie widzieliśmy w sklepach tego cudownego wynalazku. Widzieliśmy raz, sprzedawali na ulicy, nie zaryzykowaliśmy. Dziś był dobry czas, by poszukać akumulatora. Jedynym większym sklepem był market zaraz obok kawiarni z przesłodzonym cappuccino. Warto spróbować. Oprócz całej masy jedzenia na regałach udało nam się znaleźć produkty niespożywcze: ubrania, ceramikę, przybory szkolne, parę sprzętów AGD. Powerbanków nie było, za to znaleźliśmy całe mnóstwo innych rzeczy, za które w Polsce zapłacilibyśmy kilka razy więcej (a to fajne skarpetki, a to spodenki do spania... :-) ). Kupiliśmy też karty do gry. Więcej sklepów w okolicy nie znaleźliśmy, a że ja wciąż nie czułam się dobrze, odpuściliśmy sobie dalszą wyprawę w miasto. Zaopatrzeni w jedzenie i w karty, siedliśmy przed budynkiem dworca i przez resztę czasu, która została do odjazdu pociągu, graliśmy w makao pogryzając ciasteczka. Karty to był świetny zakup :-)

Przed 18:00 wsiedliśmy do pociągu. Tym razem jedziemy niższą klasą, tzw. hard sleeper. Pociągi w Chinach maja sporo klas. Są:
- hard seat - klasa najniższa, siedząca, z nieograniczoną liczbą miejsc (sprzedaje się miejsca stojące)
- hard sleeper - najniższa klasa sypialna; nie ma przedziałów, są tylko ścianki tworzące coś na kształt boksów, w każdym boksie jest po 6 łóżek (w drugiej klasie) lub po 4 (w pierwszej klasie). Taka kuszetka bez przedziałów, ale za to na każdym łóżku jest komplet czystej pościeli. Na przeciwległej ścianie na górze jest miejsce na bagaż, na dole zaś stoliczek i dwa składane miejsca do siedzenia. Nie ma tu gniazdek, nie ma lampek nad głowami przy łóżkach, standard jest ogólnie niższy, a wyciszenie nie tak dobre jak w soft sleeper, którym podróżowaliśmy dotychczas. Pociągi z klasa hard sleeper są trochę wolniejsze niż z soft sleeper. Hard sleepery są za to 2 razy tańsze niż soft sleepery i strzelam, że jest to główny powód, dlaczego to właśnie na te pociągi bilety znikają najszybciej. 
- soft sleeper - klasa sypialna, wyższa niż hard sleeper; w wagonie są przedziały bez drzwi, w każdym przedziale po 6 lub 4 łóżka, zależnie od klasy soft sleepera, świeża pościel. Skład z soft sleeperami jest o wiele nowszy niż z hard sleeperami, nie śmierdzi (może poza toaletami), jest lepiej wyciszony, ma takie udogodnienia jak lampki przy każdym łóżku, gniazdka, 3 umywalki na wagon (w hard są 2). Jadą szybciej niż hard sleepery, średnio 100 km na godzinę (ten przelicznik dotychczas zawsze się nam sprawdzał).
- super szybkie pociągi - tu nie ma miejsc sypialnych, bo i czas podróży jest zbyt krótki. Pociągi typu bullet train jeżdżą jakoś 2,5-3 razy szybciej niż soft sleepery (wychodzi mi, że jadą średnio 250-300 km na godzinę). Tu też jest podział na dwie klasy, ale nie mam pojęcia, jak wygląda każda z nich, bo koszt przejazdu takim pociągiem to kilkaset złotych (przykładowo trasa Pekin - Szanghaj to koszt ponad 900 juanów, czyli ponad 450 zł za osobę). Za tę kwotę wolałabym polecieć samolotem ;-)

W podróży :-}

Chiny, dzień 10. (05.05.2014)

Dziś nauczyłam się trzech nowych słów: huang long dong (jaskinia żółtego smoka).

Jaskinia jest nieopodal parku Wulingyuan i to właśnie tam spędziliśmy trzeci dzień naszego pobytu w Zhangjiajie. Nie mieliśmy zbyt wielu informacji na jej temat, tak naprawdę jedyne, czym dysponowaliśmy, to nazwa po angielsku i po polsku oraz wiedza, że jest to jaskinia ze stalaktytami i stalagmitami. To mało, zwłaszcza że Chińczykom nic nie mówią angielskie nazwy atrakcji turystycznych. Przed wyruszeniem próbowaliśmy dowiedzieć się, jak tam dotrzeć albo zdobyć jakiekolwiek szczegóły (choćby mapkę, na której byłoby to miejsce), ale nie udało się. W "tourist centre", gdy usłyszeli angielskie wyrazy, starym już zwyczajem zaczęli z przerażeniem kiwać głowami (swoją drogą nie wiem, po co wskazują obcokrajowcom, gdzie jest informacja turystyczna, skoro i tak żaden obcokrajowiec nie zdobędzie tam informacji), poszliśmy więc na dworzec i zaczęliśmy pytać kierowców o "yellow dragon cave". Poszło łatwo - już pierwszy zrozumiał, o co nam chodzi i wskazał swój busik. Wsiedliśmy, poczekaliśmy aż się zapełni, w końcu bus ruszył, do Wulingyuan, gdzie mieliśmy się przesiąść. Jednak po dotarciu do Wulingyuan zaczepił nas taksówkarz, który po pierwsze twierdził, że rozumie, gdzie chcemy jechać (ustalenie tego trwało dłuższą chwilę), po drugie chciał nas zawieźć za niewielką kwotę. Cóż, warto zaryzykować, wsiedliśmy. Zawiózł nas… gdzieś. Pytamy: "gdzie ta jaskinia?", bo dookoła ani śladu plakatów, strzałek, kas. Taksówkarz zaczął biegać od człowieka do człowieka, pytać, dyskutować, w końcu każe nam wsiadać do auta i ruszamy. Zaczynamy czuć lekki niepokój, no ale nie mamy wyjścia, siedzimy i czekamy na rozwój wydarzeń. W końcu dojechaliśmy. Są kasy, miejsce jest turystyczne, ale gdy podeszłam do kas... okazało się, że jesteśmy nad jakimś jeziorem, jaskini oczywiście brak. Przemek wkurzony mówi taksówkarzowi, że nie płacimy, bo nie tu chcieliśmy przyjechać, ja z kolei stoję ze słownikiem i próbuję sklecić na szybko nazwę "jaskinia żółtego smoka" po chińsku. Wyszło mi: huang long dong. Podchodzę do pierwszej lepszej Chinki i nieśmiało wymieniam 3 słowa. I tu zaskoczenie: Chinka wie, o co pytam! :-D nie wiem, czy bardziej się cieszyłam z tego, że moje znalezisko słownikowe może nas zaprowadzić do celu, czy z tego, że ktoś mnie zrozumiał. Poprosiłam Chinkę, żeby napisała mi nazwę jaskini po chińsku i z tą nazwą wróciłam do taksówkarza. I to taksówkarza rozzłościło do reszty. Nawrzeszczał na nas i zaczął pokazywać, że mamy mu dać kasę za przejazd. My na to: NIE! Bo przecież nie wiemy, gdzie jesteśmy, ale na pewno nie przy jaskini. Skończyło się tym, że nie zapłaciliśmy, ale też nie mieliśmy pojęcia jak wrócić, bo taksówkarz odjechał. Po jakimś czasie przyjechała inna taksówka. Zachęcona faktem, że Chinka mnie zrozumiała, podeszłam i wyrecytowałam wszystkie 3 słowa. Ha!!! Zrozumiał. Pokazał, za ile chce nas zawieźć, przed wyruszeniem kontrolnie pokazaliśmy mu nazwę zapisaną przez Chinkę, potwierdził. Dojechaliśmy... w to samo miejsce, w które za pierwszym razem zawiózł nas taksówkarz. No to już wiemy, czemu się wściekał. Z drugiej strony sam nam kazał wsiąść do taksówki i wywiózł nad jezioro. Tak czy inaczej dotarliśmy do upragnionej jaskini. 

Jaskinia Żółtego Smoka jest ogromna. Wypełniona jest stalaktytami i stalagmitami, jest ich tam całe mnóstwo. Najwyższy stalagmit, chluba Huang Long Dong, ma ponad 19 metrów wysokości! Jaskinia to nie jest pojedyncza jama w skale. Można ją raczej porównać do zbioru jaskiniowych komnat, komnat wysokich, o ogromnej powierzchni. Na dnie jaskini jest woda, po której pływają barki, wożące turystów (trasa ma ok. 3 km). Miejsce robi wrażenie, zwłaszcza wtedy, gdy poświęci się trochę czasu na przyjrzenie się tym wszystkim formom skalnym, które powstawały przez tyle lat. Niektóre przypominały kalafiora, inne organy, jeszcze inne wyglądały jak zwiewna firanka. Natura jest wspaniałą artystką.

Przed jaskinią znajduje się ogród z jeziorkiem (wielkim oczkiem wodnym), w którym pływają złote i pomarańczowe ryby. Są drewniane pomosty, na których można usiąść, małe domki, w których są sklepiki i restauracje, wszędzie rosną kwiaty, zielona trawka i drzewa. Jest to piękne miejsce, w którym można posiedzieć i odpocząć po wyprawie do jaskini (poważnie, jest to wyprawa trwająca co najmniej dwie godziny, nam zajęła ponad 3). 

Podczas powrotu znów mieliśmy drobne przygody. Tym razem nie jechaliśmy z taksówką z korporacji, tylko z facetem wożącym ludzi swoim prywatnym samochodem. Wynegocjowaliśmy rozsądną stawkę za podwiezienie do Wulingyuan, skąd chcieliśmy złapać autobus do Zhangjiajie. Oprócz nas jechała jeszcze para Chińczyków. Po drodze zaczęliśmy z nimi rozmawiać, w końcu pytają gdzie jedziemy. Odpowiedzieliśmy, że do Zhangjiajie Cun (czyli Zhangjiajie wioska, nie Zhangjiajie miasto), ale że taksówką chcemy podjechać tylko do Wulingyuan, a potem przesiądziemy się w autobus. To było zbyt wiele informacji. Przez kolejne 10 minut toczyła się dyskusja po chińsku pomiędzy wspomniana para Chińczyków i kierowcą. Wnioskujemy, że próbowali zrozumieć, dokąd my w końcu chcemy dojechać, bo padały nazwy obu miast. Dwa razy kierowca się zatrzymywał na środku drogi, by wyciągnąć mapę z bagażnika i upewnić się, gdzie chcemy dojechać, para pytała nas tez po angielsku co jakiś czas o miejsce docelowe. W końcu ustalono wersję ostateczną: jedziemy do Wulingyuan. Lekcja na dziś: gdy pytają cię, dokąd jedziesz, mów tylko nazwę najbliższego przystanku, bo wywołasz burzę mózgów i dyskusjom nie będzie końca ;-)

Dziś pogoda nam dopisała. Niestety ostatnie wędrówki po górach w deszczu, brak gorącej wody ("dość ciepła"- to max., na co mogliśmy liczyć), zimno w pokoju zrobiły swoje - przeziębiłam się. Tragedii nie ma, ale jutro czeka nas długa podróż pociągiem, mamy więc nadzieję, że to jednodniowe zmęczenie materiału. 

Ponieważ zostaliśmy w jednym hotelu („hotel” brzmi dumnie... i jest hotelem tylko z nazwy ;-) ) przez parę dni, postanowiliśmy zrobić pranie. Ponieważ jednak mieliśmy koszmarnie zimny pokój, pranie albo nie schło wcale, albo robiło to tak powoli, że my tego nie zauważaliśmy. Dziś Przemek wymyślił genialny sposób na szybkie suszenie: za pomocą czajnika elektrycznego. Mamy w pokoju stalowy czajnik, który się bardzo nagrzewa, gdy gotuje się w nim wodę. Położyliśmy więc na nim pierwszą lepszą mokrą rzecz i zagotowaliśmy wodę. Po jakimś czasie operację powtórzyliśmy. Po paru godzinach większość prania była sucha. Potrzeba matką wynalazków :-) 

Wiem, że to, co opisuję, brzmi niewyobrażalnie głupio, ale gdy podróżuje się z jednym plecakiem, a więc ma się mało ciuchów, trzeba wykorzystywać każdy moment na ich odświeżenie. Nie możemy sobie pozwolić na to, by nie mieć choć jednego kompletu świeżej bielizny czy bluzki, nie możemy też trzymać wilgotnych rzeczy w plecakach, bo zatęchną. Problem nie istnieje w hostelach, gdzie za drobną opłatą można zrobić pranie/ oddać rzeczy do prania. Ale w takich miejscach jak to (mała wioska, hosteli brak, a hotele to zazwyczaj ruiny udostępniające łóżka lub ekskluzywne hotele, na które nas nie stać) trzeba sobie radzić inaczej, choćby z użyciem elektrycznego czajnika. 

Pasażerka
Huang Long Dong


Huang Long Dong

Huang Long Dong; nie wiem, co ich skłoniło do użycia tylu kolorów oświetlenia.
Trochę to psuło efekt, ale mimo wszystko jaskinia zachwyca.

Huang Long Dong

Huang Long Dong

Huang Long Dong

Huang Long Dong

Huang Long Dong

Ogród przed Huang Long Dong

Ogród przed Huang Long Dong

Ogród przed Huang Long Dong i dach pokryty trawą